piątek, 12 marca 2010

Rok 2013 - czyli co robić, gdy apokalipsy nie będzie.

Wiara w nadchodzący koniec świata takiego, jaki znamy, może się wydać zrozumiała dla ludzi żyjących w pierwszej dekadzie XXI wieku, gdy jednak spojrzymy w przeszłość, przekonamy się, że była ona od zawsze elementem psychologii Zachodu.

Jezus Chrystus, będący centralną postacią zachodniej religii, powiedział swoim uczniom, że koniec czasów jest bliski, zaś większość spośród tych, którzy akceptowali Jezusa, wierzyło, że kosmiczna katastrofa nastąpi za ich życia. Jezus działał jednak zgodnie ze starodawną żydowską tradycją, która upatrywała nadejścia Mesjasza, religijnego i politycznego przywódcy, który przywróciłby porządek na świecie i, przy okazji, uwolnił Wybrańców spod władzy tego, który w owym czasie ich pokonał. Ponieważ Jezus nie uwolnił Żydów spod władzy Rzymian - choć wydawało się, że mógłby uwolnić samego siebie - wydaje się, że Żydzi, którzy się go wyrzekli, osądzili go za pomocą własnej niewiary. W oczach Żydów i Rzymian Chrześcijanie, którzy głosili nadejście Sądu Ostatecznego, byli raczej kimś w rodzaju miejskich wróżbitów, którzy mieszkają dziś w największych miastach, przesiadując na ulicach i dręcząc przechodniów, by ci żałowali za swoje grzechy.

Po śmierci Jezusa Żydzi nie zaprzestali oczekiwań na przyjście Mesjasza. Przesunęli tylko datę jego nadejścia, co zresztą uczynili później również Chrześcijanie, gdy stało się dla nich jasne, że Powtórne Nadejście Chrystusa - po jego ukrzyżowaniu i zmartwychwstaniu - zostało opóźnione.

Ostatnim znanym pretendentem do zostania Mesjaszem był turecki Żyd Sabbatai Zevi, który - zyskawszy wielu wyznawców - opuścił ich w 1666 roku, gdy został skazany na wbicie na pal przez sułtana Mehmeta IV. Jak ustalili później badacze eschatologii (dział traktujący o tzw. czasach ostatecznych), wczesnochrześcijańscy teoretycy byli biegli w pisaniu książek i wyjaśnianiu, dlaczego dzień Sądu Ostatecznego jeszcze nie nadszedł. Niemniej, pomimo istnienia wszelkich dowodów, wiara w nadejście końca-wszystkich-i-tego-tu-wszystkiego wciąż pozostała silna.

Na przykład, w roku pańskim 156 naszej ery Frygijczyk imieniem Montanus nazwał sam siebie inkarnacją Ducha Świętego i że, zgodnie z Ewangelią wg Świętego Jana, ukaże "rzeczy, które mają się stać", takie jak objawienie się Królestwa Chrystusa, który miał fizycznie przyjść z niebios na ziemię i przemienić Frygię w ziemię świętą. Co zrozumiałe, tysiące chrześcijan natychmiast przybyło do Frygii po to, by wspólnie oczekiwać na Ponowne Nadejście. Oczekiwane królestwo nie pojawiło się jednak, osłabiając wiarę w to, że takie wydarzenie w ogóle kiedykolwiek nastąpi. Po historii z Montanusem miało miejsce jeszcze kilka takich fałszywych alarmów - wszystkie skończyły się w podobny sposób.

Jak na ironię, sam kościół katolicki wkrótce zaczął działać jak silny hamulec apokaliptycznego myślenia. Wkrótce, gdy chrześcijaństwo stało się oficjalną religią Imperium Rzymskiego z cesarzem Konstantynem na początku IV wieku, idea nadchodzącej apokalipsy stała się bardziej groźbą, aniżeli obietnicą. Kościół był drugą najsilniejszą organizacją w całym imperium i mógł w każdej chwili utracić swoją wysoką pozycję tylko dlatego, że nie nastąpił koniec świata. Jak ukazał w swojej pracy żyjący w trzecim wieku teolog Orygenes, kościół przesunął punkt ciężkości z apokalipsy historycznej na apokalipsę duchową i rozwinął eschatologię indywidualnej duszy.

Ta idea trafiła do bardziej wykształconych i wyżej sytuowanych chrześcijan, jednakże bardziej spektakularny motyw z apokalipsą "z życia wziętą" pozostał częścią wyznawanego przez ogół społeczeństwa światopoglądu, o czym świadczy niezwykła popularność cyklu nowel apokaliptycznych "Powieści o czasach ostatecznych" (oryg. "Left Behind") opartych na wybranych fragmentach Apokalipsy Świętego Jana. Tytuły takie jak "Zachwyt", "Diabelski traktat" czy "Znak bestii" co prawda nie figurują na liście bestsellerów New York Times'a, jednak miliony czytelników wyznających chrześcijański fundamentalizm kupuje i czyta te książki z niemalże religijnym zapałem, strona po stronie dochodząc do czasów ostatecznych. Tematem przewodnim "Powieści o czasach ostatecznych" są losy tych, którzy odwrócili się od Pana i którzy stają przed perspektywą krwawej zemsty, która nadejdzie w ich ostatnich dniach. Brama do raju pisana jest niewielkiej grupce wiernych, dla niewiernych zaś - millennium jest najgorszym koszmarem.

Jak pisze w swojej książce "Pościg za tysiącleciem" (The Pursuit of the Millennium) historyk Normal Cohn, wszystkie scenariusze milenijne posiadają pewne podstawowe idee. Zbawienie jest zbiorowe i dotyczy każdego, choć nie każdy zostanie uratowany; wydarzy się na Ziemi, a nie gdzieśtam kiedyśtam po śmierci; nadejdzie już wkrótce i nastąpi niespodziewanie; będzie ono całkowite i poskutkuje całkowitą przemianą życia, jakie znamy; i zostanie osiągnięte z pomocą nadnaturalnych mocy. Jak argumentuje Cohn, w średniowieczu ludzie szaleli, oczekując millennium. Widząc zepsucie wewnątrz kościoła, lud upatrywał zbawienia w oczyszczającej apokalipsie.

Doprowadziło to do takich wartych odnotowania wydarzeń, jak powstanie około 1200 roku zakonu Braci i Sióstr Wolnego Ducha, grupy religijnej radykalnych chrześcijan, którzy - z uwagi na nadchodzący koniec czasów - wierzyli, że stali się wolni od grzechu i żyli zgodnie z bożymi przykazaniami. Chodząc od wsi do wsi przejmowali własności prywatne - to znaczy, brali na własność wszystko co tylko chcieli - i oddawali się hedonistycznym przyjemnościom, takim jak "wolna miłość" i pijaństwo, zachowując się jak hippisi w wydaniu średniowiecznym. W mniejszym stopniu kierując się teologią, ta i inne milenijne sekty poszukiwały ucieczki od życiowej biedy, wyobrażając sobie nadchodzące z kosmosu odwrócenie, które pozwoliłoby żyjącym w niższej warstwie społecznej stanąć na czele stołu i najpotężniejszym spośród nich zjadać najsmaczniejsze kąski.

Motywacja dla wielu takich sekt nie jest trudna do określenia. Uciśnieni społecznie i ekonomicznie, lekceważyli żyjących w dobrobycie mnichów i duchownych i, co zrozumiałe, chcieli wziąć coś dla siebie. A jeśliby taka apokalipsa mogła pomóc w osiągnięciu celu, to czemu by jej nie użyć? Ten aspekt milenaryzmu stanowił natchnienie dla wielu osób po dziś dzień, gdy zaś rewolucje francuska i rosyjska obeszły się bez nadnaturalnych mocy wspólnych dla większości ruchów milenijnych, obydwie przyjęły własne kryteria. Zburzenie Bastylii zapoczątkowało Wiek Rozumu, dla Bolszewików zaś wymordowanie rodziny Romanowów oznaczało początek dyktatury proletariatu. Spośród wszystkich współczesnych ruchów milenijnych najsilniejszym był hitlerowski Narodowy Socjalizm, czczący Trzecią Rzeszę, która miała przetrwać tysiąc lat (dzięki Bogu, przetrwała jedynie dwanaście). Podobnie jak czynił to kościół, przywódcy tych świeckich apokalips wkrótce zaczęli naciskać na tych, którzy sądzili, że te wydarzenia nie były wystarczająco apokaliptyczne; zaś we wszystkich trzech przypadkach dla wielu ludzi zapowiadane czasy ostateczne przyniosły nic innego jak tylko kolejny ucisk.

Innym przykładem świeckiej wiary w milenium był rozgardiasz towarzyszący wybuchowi pierwszej wojny światowej. Wielu wierzyło wówczas, że wraz z końcem XIX wieku cywilizacja Zachodu popadła w zepsucie, poszukiwano wówczas wojny jako sposobu na oczyszczenie starego świata i przygotowanie się na nadejście nowego. Było tak do momentu, gdy wojenna rzeczywistość zniwelowała te oczekiwania, a sama wojna zaczęła być postrzegana jako kolejny przykład czegoś, co należało wyeliminować.

Choć miałem na tyle dużo szczęścia, by przegapić takie zdarzenia, jak rewolucje we Francji i w Rosji i pierwszą wojnę światową, czas mojego życia przyprawiony był przynajmniej kilkoma milenijnymi oczekiwaniami. Z mediów w latach sześćdziesiątych dowiedziałem się o istnieniu Bractwa Wolnego Ducha w miejscowościach takich, jak Greenwich Village czy Haight-Ashbury. Przestrzegano mnie również przed czymś, co nazywano Erą Wodnika, która miała nadejść bądź już nadeszła (i wciąż się o tym mówi). Wiązano z tym ideę osławionego zaginionego kontynentu Atlantydy - o którym czytałem w książkach z dowcipami i czasopismach o tematyce fantasy - który miał się wynurzyć gdzieś koło roku 1969. Obydwa wydarzenia były zwiastunami nadchodzącej złotej ery, w której "pokój poprowadzi planety, a miłość poruszy gwiazdy".

Na początku lat siedemdziesiątych takie oczekiwania wygasły, pojawiły się jednak ponownie w roku 1974, kiedy to pojawienie się komety Kohoutek spowodowało ponowny wzrost zainteresowania apokaliptycznymi wierzeniami. Grupa chrześcijańska o nazwie Dzieci Boga - która, niejako przy okazji, propagowała "rewolucyjne kochanie" (czytaj: rozwiązłość) - rozprowadzała ulotki ogłaszające dzień ostateczny, który miał nadejść w styczniu tego roku, a które to ulotki ja i moi przyjaciele czytaliśmy z zainteresowaniem. Jak można było przewidzieć, kometa Kohoutek sama rozwiała wszelkie nadzieję na apokalipsę.

W tym samym roku John Gribbin i Stephen Plagemann opublikowali książkę "The Jupiter Effect", bestseller wieszczący niszczycielskie rezultaty (trzęsienia ziemi, zalania itd.) niezwykłego ustawienia planet po jednej stronie słońca. Gdy doszło do tego ustawienia i nic się nie stało, napisali drugą książkę zatytułowaną "The Jupiter Effect Reconsidered", wyjaśniając w niej, co poszło nie tak. Co zrozumiałe, sequel nie sprzedał się już tak dobrze.

Były również inne milenijne daty. Czy pamiętasz może zaćmienie słońca z 1999 i pluskwę milenijną z 2000 roku? Najbardziej jednak znaczącą datą końca świata, jaką dotąd przeżyłem, był z pewnością rok 1987, rok Harmonicznej Konwergencji - innego niezwykłego ustawienia planet - która postrzegana była jako zaczątek do najbardziej wyczekiwanego zdarzenia milenijnego ostatnich lat, jakim jest rok 2012.

Tym, co nie wiedzą, wyjaśniam, iż zwolennicy roku 2012 argumentują, że kalendarz Majów - w połączeniu z permutacjami I Ching - przewiduje ogromne zmiany, które nastąpią w tym roku i że, jak to nazwał jeden z popierających, nastąpi "osobliwość", czyli wydarzenie o bezprecedensowym charakterze ontologicznym oraz że całkowicie zmieni ono życie takie, jakie znamy. Przywołując ponownie cohnowskie kryteria wiary milenijnej, wszystko, co słyszałem na temat roku 2012, idealnie wypełnia te kryteria.

Po raz pierwszy o Harmonicznej Konwergencji usłyszałem w 1987 roku, pracując wówczas w serwującej książki o tematyce New Age księgarni w Los Angeles. Choć przedmioty typu kryształy i inne akcesoria spirytualne sprzedawały się znakomicie, byłem zaintrygowany napływem ludzi zbierających metafizyczne przybory w celu przygotowania się na jakieś ważne wydarzenie. Dowiedziałem się, że podobnie jak Kohoutek, Atlantyda i Era Wodnika, Harmoniczna Konwergencja oznaczała koniec starego świata i początek nowego. Jak mi wówczas mówiono, wystąpią pewne niepokoje; przejście w nowy czas miało nie być płynne, nie powinienem był się tym jednak martwić. Wydawało się, że owa księgarnia była jednym z najbezpieczniejszych miejsc na ziemi i że zostanę ocalony. Przyznaję, że była to dla mnie wówczas ulga, a ponieważ moje mieszkanie znajdowało się tylko jeden blok dalej od księgarni, zastanawiałem się tylko, jak daleko sięgnie ochrona.

Źródłami wiedzy na temat nadchodzącego wydarzenia były książka José Argüellesa "The Mayan Factor" (Czynnik Majów) i później również publikacje Terence McKenna opisujące jego teorię o "fali czasu" w "The Archaic Revival" i innych książkach. Czytałem Argüellesa, nie zrobił jednak na mnie większego wrażenia, a gdy opublikowano jego następną książkę, "Surfers of the Zuvuya", wydała mi się ona po prostu wybornie durna. Nie porwało mnie również jego ewidentne przyjęcie roli awatara, wydaje się zresztą, że innym zwolennikom roku 2012 przychodziło to z łatwością. (Stwierdziłem jednak, że jego poprzednia książka, "The Transformative Vision", stanowi całkiem pożyteczne badanie filozofii kulturowej).

Uznałem McKenna za bardziej interesującego i lepszego autora, wciąż jednak nie byłem zwolennikiem idei. Słyszałem mowę McKenna i bez wątpienia mogę stwierdzić, że pocałował on Kamień Elokwencji, jednak po dziewięćdziesięciu minutach opuściłem wykład nie bardziej przekonany, niż gdy się na nim pojawiłem. Fakt, iż dużo miejsca poświęcił liberalnej pobłażliwości wobec leków halucynogennych, spowodował również, że jego powagę poddałem w wątpliwość. Miałem już za sobą doświadczenia z psychodelikami, i choć niektóre były interesujące, większość wydawała się niczym więcej jak tylko zabawą.

Dużo już napisano o roku 2012, wskazując mocne i słabe punkty interpretacji Argüelles's i McKenna. Nie mam zamiaru ich tutaj przytaczać. Dziwność tych pomysłów bynajmniej nie odrzuciła mnie. W czasie, gdy się z nimi zapoznawałem, czytałem publikacje Rudolfa Steinera, który miał swoje własne proroctwa dotyczące trzeciego tysiąclecia, które, mówiąc szczerze, były raczej niejasne. Spędziłem również kilka lat nad "pracą" Gurdjieffa, dziwne idee nie stanowiły więc zagrożenia.

Tym, co mnie niepokoiło i niepokoi do dziś dnia, jest coś, co nazywam "gestem apokaliptycznym", czyli punkt, o którym wspomniałem ostatnio w serwisie Reality Sandwich, poświęconym w większości scenariuszom roku 2012. Pragnienie zerwania raz-na-zawsze-i-w-ogóle z obecnymi warunkami życia wydaje się, przynajmniej dla mnie, tkwić w naszej psychice i być formą historycznej lub ewolucyjnej niecierpliwości. Mogą być za to odpowiedzialne uwarunkowania społeczne, polityczne lub kulturowe, w gruncie rzeczy jest to jednak reakcja taka sama, jak przy utracie cierpliwości wywołanej czymś irytującym, sprawą doczesną i, w akcje frustracji, wyrzuceniem tego za drzwi w celu stworzenia sobie "czystego początku". Podczas gdy w naszym osobistym życiu może to skutkować niczym więcej jak tylko ciągiem fałszywych początków i brakiem wytrzymałości, na większą społeczną i polityczną skalę może to oznaczać coś dużo bardziej poważnego.

W esejach takich jak "Destruktywny charakter", "Krytyka przemocy" i "Część teologiczno-polityczna" niemiecko-żydowski myśliciel kulturalny Walter Benjamin - który połączył idiosynkratyczny marksizm z równie ekscentrycznym pojmowaniem Kabały - opowiadał się za potrzebą apokaliptycznego zniszczenia w celu przyciągnięcia Ery Mesjanistycznej. Obojętnie, czy byłaby to klasyczna wojna czy też gniew boga Jahwe, Benjamin wierzył w potrzebę wystąpienia pewnego ostatecznego wydarzenia, które mogłoby spowrotem przemienić upadły świat w raj. Przemoc boskiej interwencji i i nagła przemiana eschatologiczna formowały wyobrażenie Benjamina o historii, którą widział jako "pojedynczą katastrofę, która pomoże utrzymać wrak na wraku". Ten głód jakiegoś decydującego działania mającego uprzątnąć resztki postlapsariańskiego (tzn. po wygnaniu z Edenu - przyp. Ivellios) świata określiło również kształt życia prywatnego Benjamina, zaś w roku 1940, próbując uciec przed nazistami, Benjamin popełnił samobójstwo, czyniąc samemu sobie apokaliptyczną przemoc, której przez tak długi czas upatrywał.

Wspominając o Benjaminie, bynajmniej nie sugeruję, jakoby wierzący w rok 2012 usprawiedliwiali przemoc. Mówię przez to, że wyczekiwanie na osobliwość powiązaną z rokiem 2012 stanowi manifestację czegoś, co możnaby nazwać jungowskim archetypem - archetypem apokalipsy. I choć przemoc może nie być częścią proroctwa, z łatwością może się ona stać częścią zawodu, gdy apokalipsa nie nastąpi i w wyniku tego pojawi się niezadowolenie.

Sugeruje nam to najnowsza historia. "Lato Miłości" z roku 1967 - który nie był aż tak wspaniały, jak się spodziewano - szybko przemieniło się w rok "Ludzi Walczących na Ulicy" w 1968, gdy "szczelina pokoleniowa" obiecała zorganizować coś na kształt rewolucji i głosiła niebezpieczne hasła, jak "Jeśli nie jesteś częścią rozwiązania, stanowisz część problemu" promujące uproszczony scenariusz my-lub-oni. W roku 1969 nadzieje wiązane z Erą Wodnika zostały częściowo stłumione przez straszliwe morderstwa Charlesa Mansona i katastrofalny w skutkach koncert The Rolling Stones w Altamont, gdzie "Anioły Piekła" zabiły jednego człowieka i sterroryzowały setki innych ludzi, w tym również samych Stonesów.

Nadmierne nadzieje mogą często prowadzić do bardzo głębokich depresji, a w popularnym znaczeniu mikrokosmicznym - w ciągu kilku lat pokoju i miłości bez zastrzeżeń czynionej przez pokolenie kwiatów mogą się przemienić w punkowski "brak przyszłości". Cynizm, znużenie i pesymizm często wywołują kaca wywołanego upojeniem zbyt wygórowanymi oczekiwaniami. Nikt nie odrzuca ideałów z większą żywością, niż zraniony romantyk.

I znów, wspominając o tym nie twierdzę, że wiele kryzysów, które doprowadziły niektórych do roku 2012 jako rozwiązania, nie jest prawdziwych. Oczywiście, są. Znamy je wszyscy, dla mnie zaś byłoby niestosowne usuwać je z listy. Wyczekiwanie na apokalipsę lub osobliwość jest jednak tylko jedną odpowiedzią na kryzysy. Istnieją również inne odpowiedzi. Radykalna zmiana natury rzeczy jest zaś jedyną możliwością.

Filozof Jean Gebser, który bardzo przekonująco uargumentował, że przeżywamy właśnie tak zwane załamanie naszej "struktury świadomości", również widział znaczące zmiany w naszym horyzoncie historycznym. Gebser nie ograniczał się jednak do jakiegoś ostatecznego terminu i nie oczekiwał na złotą epokę. "Świat nie stanie się dużo lepszy, co najwyżej trochę inny, i być może w pewnym stopniu bardziej doceniający rzeczy, które są naprawdę ważne", pisał Gebser. Tym, którzy spodziewają się niespotykanej alteracji warunków życia, może się to wydać cokolwiek nieciekawe. Dla mnie jest to aż nadto zbyt wielki cel do wypracowania, i jeśli tylko garstka ludzi zacznie "bardziej doceniać rzeczy naprawdę ważne", wówczas Siła Życiowa, ewolucja czy jakkolwiek inaczej to nazwiesz ukończy swoją pracę.

W swojej książce "Study of History" (badania nad historią), w rozdziale poświęconym wzrostom i upadkom cywilizacji, historyk Arnold Toynbee stwierdza, że istnieją dwie stereotypowe odpowiedzi na to, co on nazywa "czasem niepokoju", czyli kryzysowymi punktami, które tworzą lub niszczą cywilizację. Jedna odpowiedź jest "archaiczna" i polega na dążeniu do powrotu do pewnego wcześniejszego okresu szczęścia lub złotej ery. Druga reakcja jest "futurystyczna" i jest nią dążenie do przyspieszenia czasu i znalezienia się w olśniewającej przyszłości. Myślę, że obydwie propozycje są obecnie pojmowane w sposób oczywisty. Wiara, że łaska ocalająca może przyjść od autochtonicznych niezachodnich ludzi nie dotkniętych przez grzechy współczesności, stanowi część bardzo popularnego "archaicznego ożywienia". Podobnie modny jest trans- lub posthumanizm, który upatruje ocalenia w pewnej formie teologicznego małżeństwa pomiędzy człowiekiem a komputerem. W naszych "czasach niepokoju" wydaje się to wystarczająco zrozumiałe.

Toynbee wierzył również w coś, co ja nazywam "Goldilockowską teorią historii" i jest to moim zdaniem bardzo sensowne. Jeśli stanięcie twarzą w twarz z wyzwamiem to zbyt wiele, cywilizacja upada - twierdził Toynbee. Jeśli wyzwanie nie jest wystarczająco duże, wówczas cywilizacja przechodzi przez nie ze zbyt wielką łatwością, staje się dekadencka i również upada. Jeśli jednak wyzwanie jest "właściwe" - niezbyt duże i niezbyt małe - zmusza to cywilizację do dokonania dostatecznego wysiłku służącego twórczemu rozwojowi. Przykre jest to, że większość cywilizacji, które badał Toynbee, upadła lub stała się słaba. Nasz wyrok ma dopiero nadejść, a jak wszyscy wiedzą, nie ma żadnych gwarancji. Chciałbym się jednak o coś założyć. Zostało jeszcze kilka lat i, oczywiście, wszystko może się jeszcze zmienić. Jestem jednak skłonny założyć się, że przy dobrych wiatrach rok 2013 pokaże nam, że wszystko zrobiliśmy dobrze. Jeśli nic się nie wydarzy, próba sprostania naszym wyzwaniom da nam coś do roboty, gdy apokalipsa nie nadejdzie.

Gary Lachman
Tłumaczenie i opracowanie: Ivellios

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz